Zdarzają się wśród nas ludzie, o których dbać powinniśmy szczególnie. Wnoszą w nasz świat wartości, o jakich coraz częściej zapominamy, spychamy z drogi, po której biegniemy: szybciej i szybciej, już, teraz! Ci ludzie są jak wędrowcy, którzy przynoszą nam pewien rzadki rodzaj odmienności; ich wrażliwość, styl bycia, nawet ubiór są jeszcze dla nas zrozumiałe, ale już nie z tej epoki. Podróżnicy w czasie, dla których przyszłość to nasza teraźniejszość.
Taki był Staszek. W jesionce, pod krawatem, z nieodłączną teczką w ręku mógłby znaleźć się nagle na poznańskim Rynku sto lat temu i zostać sfotografowany z Cyrylem Ratajskim w czasie pogawędki; dziś taka fotografia wyglądałaby jak autentyczna. Podobnie można by go ujrzeć oczyma wyobraźni wśród ówczesnych reprezentantów jakiegoś subsaharyjskiego ludu. W białej koszuli i okularach wyglądałby jak Bronisław Malinowski. Porte parole wielkiego uczonego, który po latach w rozgrzanej salce seminaryjnej głosem słyszanym przez ścianę z entuzjazmem dzieli się ze studentami swoją antropologiczną i kulturoznawczą wiedzą.
Gdy spoglądał sponad okularów, można było dostrzec w jego zewnętrzności jeszcze coś, cechę bardzo rzadką, więc nie ma w tym nic dziwnego, że się ją zapamiętało: Staszek miał fiołkowe oczy.
Miało się wrażenie, że jest przeciwieństwem płynności, migotania, które zresztą jako pojęcia weszły do języka ponowoczesnej nauki. To wrażenie wynikało, przynajmniej po części, z jego postawy badawczej, bo w takim duchu zajmował się nie tylko poznańską historią i antropologią kulturową, ale również zagadnieniem opieki nad pacjentem. Niezwykle przywiązany do znaczenia słów, drobiazgowy, cały czas poszukujący stałości bywał niekiedy irytujący. Nie był jednak kimś oschłym, kto zawsze ponad wszystko przedkłada formę. Niektórym dane było widzieć, jak jego twarz rozpływa się w uśmiechu, palce rozluźniają krawat, a szalik już nie chroni przed mrozem; trudno coś poradzić na to, że to kolejny dowód na pozytywy, jakie niesie ze sobą wychylenie kieliszka dobrego czerwonego wina. By nie zapomnieć o przeciwnikach tego poglądu dodać należy, że Staszek zapłacił wówczas przeziębieniem i chrypą.
Ten wywołujący w nas ciepłe odczucia obraz zewnętrzności Staszka nie oddaje jednak jego istoty. Swego życia wewnętrznego Staszek strzegł jak oka w głowie. Miało się niekiedy wrażenie, że jego wnętrzem miotają jakieś potężne siły, a zewnętrzny spokój to tylko pozór, że główną cechą Staszka jest olbrzymie napięcie, które z najwyższym wysiłkiem utrzymuje w ryzach. Wierzmy, że w ostatnich latach znalazł choć częściowe ukojenie w pięknym uczuciu, które go napełniło.
Taki był Staszek Antczak. Podróżnik z przeszłości, który teraz nagle wyszedł poza czas. A my wszyscy w nim zostaliśmy i mamy tylko nie do końca pozbierane myśli, obwiniamy się, że nie dość dbaliśmy, wykonujemy nieporadne gesty, ciągle nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.
Dr Jan Zamojski wraz z Koleżankami i Kolegami z Katedry Nauk Społecznych i Humanistycznych